Warto zaryzykować i zostawić swoją codzienność

Z Agnieszką i Andrzejem Grodzkimi z Rejonu Św. Rodziny, uczestnikami oazy rodzin I stopnia w Czarnej Sędziszowskiej, rozmawia Jaromir Kwiatkowski

 

Jak długo jesteście w Domowym Kościele?

Agnieszka i Andrzej: Sześć lat.

To była Wasza pierwsza oaza rodzin w życiu?

Agnieszka i Andrzej: Tak, pierwsza.

Co najbardziej przeżyliście, co Was szczególnie poruszyło?

Agnieszka: Pięknym doświadczeniem była dla mnie modlitwa poranna, jutrznia, taka systematyczna. Także Namiot Spotkania, adoracje. W ogóle wyciszenie się, odkrywanie Słowa Bożego, odkrywanie swojego życia w jego świetle. Odkrywanie na nowo siebie, mojego męża, naszego małżeństwa, dzieci. Takie zatrzymanie się nad tym wszystkim. Spotkały nas też doświadczenia. W drugim tygodniu oazy nasza najmłodsza córka Faustynka złapała zapalenie płuc i mąż musiał być z nią w szpitalu. Bardzo za nimi tęskniliśmy, bo ten czas, kiedy mogliśmy być razem, musieliśmy przeżywać oddzielnie.

Andrzej: Kiedy na oazie przeżywa się Wielki Post i Zmartwychwstanie, i zaraz potem pojawiają się trudności, to już rozumiemy, że ten trud kiedyś się skończy. To daje nam światło, że bez względu na to, co by się nam przydarzyło, to wszystko kiedyś minie i nastąpi zmartwychwstanie, nowe życie.

Macie czwórkę dzieci, spodziewacie się piątego. Poza chorobą Faustynki, jak ogarnialiście Wasze pociechy na oazie? Jak udawało Wam się pogodzić program oazy, który wcale nie jest lightowy, z opieką nad dziećmi? Z doświadczenia wiem, że nie zawsze bywa to łatwe.

Agnieszka: Dwójka najstarszych dzieci była chętna, by zostawać z animatorkami i innymi dziećmi, bo tam było dużo dzieci w podobnym wieku jak oni. Młodsza dwójka raczej się trzymała nas, ale byli grzeczni. Rano dzieci spały nieraz dłużej, więc dzieliliśmy się: w jeden dzień na poranne modlitwy schodził Andrzej, w następny – ja. Bardzo budujące dla nas było to, że na oazie były rodziny z trójką, czwórką, a nawet piątką dzieci i też zmagały się z takimi samymi problemami jak my. Dzieci często były niedospane, niedojedzone, ale każdy to rozumiał i to było jednoczące doświadczenie.

Warto jechać na takie 15-dniowe rekolekcje? Pytam, bo czasami widzimy opory nawet u ludzi z DK: 15 dni? Tak długo?! Nie dostanę tyle urlopu. Albo: nie będę przecież wykorzystywał całego urlopu na rekolekcje.

Agnieszka: Czasem warto zaryzykować i wszystko zostawić, całe swoje życie codzienne, żeby poczuć nowy powiew wiatru – Ducha Świętego. Na rekolekcjach człowiek  zostaje bardzo obdarowany. Kiedy wróciłam do domu (bo Andrzej z Faustynką byli jeszcze w szpitalu), czułam siłę, Bożego ducha, który pozwolił mi ogarnąć dzieci, pojechać do szpitala itd.

Andrzeju, jak przeżyłeś to, że u Ciebie oaza połączyła się z doświadczeniem pobytu w szpitalu?

Andrzej: To było na początku trudne, kiedy w środku nocy trzeba było wyjechać z dzieckiem do szpitala i zostawić wszystkich na oazie. Przez pierwsze dni Faustynka była „przyklejona” do mnie, musiałem ją nosić na rękach prawie 24 godziny na dobę. Ale kiedy mówiłem w szpitalu, że przyjechałem prosto z rekolekcji, to ludzie przychodzili, zagadywali. Chorzy, pielęgniarki, lekarki. Podbudowywało mnie to, że może nie odszedłem zbyt daleko od rekolekcji i że mam je teraz tutaj, w szpitalu. I że tu też są ludzie, którzy mnie rozumieją i mają podobne poglądy na te sprawy. Dałem radę.

Agnieszka: Na pewno pomogła w tym także modlitwa wspólnoty.

Fot. Renia Kwiatkowska