Wieczna żebraczka

Z siostrą Barbarą, świecką misjonarką, rozmawiam w naszej salce katechetycznej w Świlczy. Siostra jest bardzo zmęczona, ponieważ od rana przemawiała na każdej Mszy św. w naszej parafii, ale chętnie i z uśmiechem rozmawia z nami.


Giovanna Jakimowicz: W jaki sposób odkryła pani swoje powołanie?

Siostra Barbara: Bóg obdarzył mnie powołaniem misyjnym. Kiedy byłam młodą dziewczyną, mój proboszcz dał mi książkę Owoc granatu, o pierwszych, pionierskich wyprawach misyjnych na Madagaskar. Więc bardzo chciałam pojechać właśnie tam. W takich chwilach trzeba pytać czy to jest wolą Bożą. Aby to rozeznać poszłam na pielgrzymkę i usłyszałam świadectwo misjonarza, młodego chłopaka. Jego słowa porwały mnie wręcz nieprzytomnie. Od tej chwili wiedziałam, że to jest to, czego Jezus dla mnie chce.

Jak wyglądały dalsze lata tej posługi?

Teraz jestem związana z narkomanami ze wspólnoty Cenacolo. Mamy tu trzy domy, gdzie mieszkają młodzi chłopcy uzależnieni nie tylko od narkotyków. Ciągle pojawiają się nowe używki, jak choćby Internet, gry komputerowe. Tam jest na to lekarstwo: modlitwa i praca. Nazywam to ostrą chrystoterapią. Pracowałam w parafii dla ludzi ubogich. Dziewięć lat byłam związana z Ukrainą. W Polsce zajmowałam się dziećmi i starszymi ludźmi wymagającymi opieki. Przez długi czas pracowałam z Matką Teresą w Kalkucie.

Na czym polegała siostry posługa w tym ostatnim miejscu?

Kiedy przyjechałam, zapytałam sióstr: Siostry, co my mamy robić? Odpowiedziały: Patrzcie na nas i róbcie to, co my. I to była cała wskazówka. Tak się uczyłyśmy. Chorych codziennie trzeba było myć. Niektórzy byli tak wychudzeni, że dało się ich podnieść i przenieść jedną ręką. Ja zawsze zajmowałam się myciem. Druga ekipa robiła pełną dezynfekcję łóżek i zmieniała pościel. Umytego człowieka kładliśmy na czyste łóżko i wtedy przychodził czas na karmienie. Po tych wszystkich prostych czynnościach przychodził moment, który ja nazywałam czasem na miłość.

Co to takiego?

To były najpiękniejsze chwile. Spotkanie z żywym Jezusem. Po prostu spędzałyśmy czas z chorymi. Jak myśmy to robiły, to tylko Pan Bóg wiedział. Jakie gesty do jakiej osoby zastosować? Nie znałyśmy ich języków, ponieważ Indie składają się z wielu stanów, każdy stan ma odrębny język, więc siostry nawet nie próbowały się ich uczyć. Nasz kontakt polegał więc na gestach miłości. Powiem wam kilka epizodów. Była kobieta, do której przychodziłam codziennie, siadałam na krawędzi łóżka od strony głowy, kładłam ręce po obu stronach i tak na nią patrzyłam, a ona zalewała mnie potokiem słów. Kiedy ona mówiła, ja kiwałam głową i patrzyłam jej w oczy. No i się modliłam: Panie Jezu, spraw, żeby ona myślała, że ja wszystko rozumiem. A ja nic nie wiedziałam. Kiedy zauważyłam, że ona wszystko mi już powiedziała i odetchnęła, głaskałam ją po twarzy, zamykałam jej oczy i mówiłam homiatu to znaczy śpij. I tak to się powtarzało codziennie. Inna historia dotyczy kobiety, którą nazywałam „szkielecikiem”, bo była tak wychudzona. Po ludzku miała bardzo brzydką, ściągniętą twarz, ale było w niej coś mistycznego. Śpiewałam jej piosenki i pokazywałam palcem w górę, tłumacząc, że śpiewam Bogu, a ona jak największy mędrzec, który wszystko wie, kiwała głową ze zrozumieniem. Wtedy pojmowałam, że ona wie, co ja śpiewam. I tak się nawzajem dogadywałyśmy. Kiedy jej oczy łagodniały, rysy wygładzały się, wtedy ją zostawiałam.

Były tam osoby, z którymi nie było nawet takiego kontaktu?

Była taka dziewczyna, która miała bardzo gruby warkocz, aż za pupę. Nie leżała, ponieważ znajdowała się w nieco lepszym stanie fizycznym niż inni, ale za to, musiała przeżyć kiedyś jakiś wielki stres, traumę. Cały dzień siedziała w pozycji lotosu, bez ruchu i patrzyła ciągle w jeden punkt. Wykonywałam wokół niej wiele czynności, a ona nawet oczu nie zwróciła w moją stronę. Nic. Jakby nieżywa osoba. Modliłam się: Boże, ożyw ją, by ona zaczęła czuć, by miała jakieś ludzkie reakcje, bo ona jest martwa. Trwało to wszystko cztery dni. Piątego dnia podeszłam do niej, wzięłam ten warkocz i zaczęłam go całować. Nie wiem czemu tak zrobiłam. To są gesty, których człowiek nie rozumie. I zaczęłam głaskać tym warkoczem swoje policzki. I ona wtedy na mnie popatrzyła. Pomyślałam: Boże, jej oczy zaczęły się już ruszać! Boże, dzięki. Potem, kiedy chodziłam wokół niej, wiedziałam, że jej oczy chodziły za mną. Ożyła. Jeszcze jeden epizod. Był zaułek w sali, gdzie panował mrok z powodu braku okien. Leżała tam kobieta, która chyba najbardziej ze wszystkich dotknięta była trądem. Wyglądała strasznie. Miała puste oczodoły, usta zżarte przez chorobę, tak że widać było szczęki. Widmo. Bardzo jej żałowałam, bo nie dość, że była taka biedna, to jeszcze leżała w takim ciemnym miejscu. Miała bardzo ściągnięte mięśnie, kolana pod brodą, ale twarz miała specyficzny wyraz. Kiedy tak w duszy biadałam nad nią, w ułamku sekundy przyszło mi do głowy, że ma taki wyraz twarzy, jakby już oglądała Boga. I pozazdrościłam jej tego. Więcej już jej nie żałowałam, byłam o nią spokojna. To, że to tak odczytałam, widzę jako łaskę.

Były siostry jak narzędzia. Jak to możliwe, by tak bardzo poddać się woli Jezusa?

Każdego rana, w kaplicy, człowiek powierzał swoje ręce, swoje serce Jezusowi, żeby On prowadził, bo w świetle tego co widziałyśmy, co przeżywałyśmy, nie miałyśmy pojęcia co robić. Trzeba było tą swoją nicość oddać Bogu. I rzeczywiście doświadczałyśmy cudu. Były wielkie hale kobiet i mężczyzn leżących, przymierających, a nie było żadnego bałaganu, był porządek. Panował wielki ład w czynieniu pomocy tym ludziom, a wykonywaliśmy proste czynności, bez wielkiej logistyki czy planowania.

Skąd czerpać siłę w takim miejscu, wobec takiej codzienności?

Z adoracji. Kiedyś pewien ojciec z Rzymu głosił dla nas rekolekcje. Był on przez jakiś czas spowiednikiem Matki Teresy. Pochodził ze wspólnoty generalnej Misjonarzy Miłości. Przyjechał do Kalkuty i rozmawiając z Matką, powiedział, że coś złego dzieje się w jego zgromadzeniu, jakiś bałagan, niepokoje, a bracia nie umieją sobie z tym poradzić. Matka Teresa zapytała ile czasu adorują Pana Jezusa. On odpowiedział, że godzinę, zgodnie ze statutem. Poradziła im wtedy, by przedłużyli adoracje do dwóch godzin. W krótkim czasie sytuacja się rozwiązała. To jest moc adoracji. Często zdarzało się, że siostry czy wolontariusze nie radzili sobie z kontaktem z chorymi w tak strasznym stanie. Wówczas Matka Teresa przedłużała im adorację z jednej godziny do dwóch. Wiecie, tego się nie da opisać. Kiedy kogoś z ulicy do nas przywieźli, pierwszym etapem było mycie. Smród, owady, owrzodzone ciało ludzkie, pokryte trądem. To było bardzo ciężkie doświadczenie. Nad łaźnią, w której myłyśmy chorych widniał napis „Ciało Chrystusa”.

Matka Teresa jest bardziej znana jako misjonarka, oddana biednym. Widać jednak, że w tych biednych oddana była przede wszystkim Chrystusowi.

Powstała już po jej śmierci książka pt. Święta od ciemności. Napisano ją na podstawie jej prywatnych notatek, które kazała wprawdzie spalić, ale siostry nie posłuchały jej, ponieważ od razu po śmierci, szykowano ją do beatyfikacji i to stanowiło jej dokumentacje. Ona była mistyczką. Pisała w swoich prywatnych notatkach, że Pan Jezus trzy razy do niej przychodził i mówił: Zostaw mury klasztoru i zajmij się moimi biednymi, kochanymi. Wiecie, ona pracowała w szkole dla bogatych dziewcząt, uczyła tam geografii. Jezus ją wyciągał z tej szkoły, z tego klasztoru, gdzie normalnie sobie żyła, tak jak się żyje w klasztorach w Polsce, gdzie siostry mają trzy razy dziennie jedzenie, mają łóżko, mają wszystko co im potrzeba, wprawdzie minimalnie, ale mają. Ona nie miała żadnej wyobraźni jak ma spełnić to, czego Jezus chce. Kiedy drugi raz do niej przyszedł, odpowiedziała, by znalazł sobie kogoś innego. Za trzecim razem powiedziała Mu, że nie może tego zrobić, bo jest tak głupia i tak pusta, że się do tego nie nadaje. Jezus jej powiedział: właśnie dlatego, że jesteś taka głupia i taka pusta, to Ja ciebie całą wypełnię sobą. Tak się stało. I dlatego była taka święta.

Krok w ciemność.

Tak. Poszła na ulice mając przy sobie 6 rupii. Za to można sobie kupić dwie butelki wody. I tak to się rozpoczęło. Dołączyły do niej siostry z jej szkoły. Później dostała od merów miasta dom generalny, a ludzie zaczęli dawać im dywany, meble, by mogły godnie żyć. Wszystko to Teresa wyrzucała przez okno. W ogromnej kaplicy nie chciała nawet mikrofonów, tak że ksiądz mówiący kazanie musiał dosłownie krzyczeć, by być usłyszanym. Siostry klęczały na płóciennych workach, nie było ani ławek, ani dywanów. Ogólnie Misjonarki Miłości maja tak mało rzeczy, że potrafią się w 5 minut spakować i przenieść na drugi koniec świata. Są to dwa sari, dwie zmiany bielizny, sandały, wiaderko do prania, różaniec i modlitewniki. To cała ich własność.

Dlaczego tak ubogo?

Ponieważ siostry miały służyć nie biednym, ale najbiedniejszym z biednych, więc Matka Teresa uważała, że same powinny doświadczać takiej samej biedy. Ona zawsze dawała przykład.

Jak ją siostra wspomina?

Miałam to szczęście widzieć się z nią każdego dnia rano na Mszy świętej i wieczorem na adoracji. Była bardzo prosta, rzeczowa. Często z jej rąk otrzymywałam Pana Jezusa, ponieważ była nadzwyczajnym szafarzem Eucharystii. Podczas Mszy świętej, w czasie znaku pokoju stałam blisko niej, więc nieraz nasze oczy się skrzyżowały. Byłam bardzo szczęśliwa. Każdy centymetr jej twarzy był poorany zmarszczkami, była już staruszką. Ale oczy miała młodej, zakochanej dziewczyny. Miała przepiękne oczy. Oczy są odbiciem duszy. Widziałam u niej cały czas wielkie oddanie i zaufanie Bogu. Było kilka umieralni, w Kalkucie i pod Kalkutą. Jak to funkcjonowało? Siostry po prostu się modliły i ludzie przynosili i to zawsze tyle ile potrzeba. Ciekawiło mnie też, czy nie ma czasami okresów w roku, gdy rąk do pracy brakuje. Matka Teresa odpowiedziała, że nie, że Pan Bóg przyprowadza tylu wolontariuszy, ilu jest potrzebnych. I to jest Boża opatrzność.

Doświadcza Siostra czegoś takiego na co dzień?

Mogłabym opowiedzieć wiele historii, tylko z mojego życia. Moje obcowanie z siostrami z Kalkuty bardzo mi się przydało podczas mojej posługi na Ukrainie. Podam jedna sytuację. Pracujący tam ojciec Henryk powiedział, że od komunistów dostał pozwolenie na budowę sali, a jeśli nie rozpocznie szybko prac, pozwolenie zostanie mu odebrane. Potrzebował 4 tys. dolarów. Miałam wtedy 70 dzieci pod opieką i od rana do wieczora byłam zatroskana i zabiegana. Powiedziałam mu: Gdzie ja ci tu znajdę 4 tysiące? On powiedział: Spróbuj. I jakoś te słowa jęknęły mi w duszy tak, że rzeczywiście spróbowałam. Ponieważ byłam wiecznym żebrakiem, chodziłam od kościoła do kościoła i pytałam czy mnie przyjmą w niedzielę na słowo, aby coś uzbierać. Powiem szczerze, że kiedy po jakimś czasie spotkałam się z tym księdzem, nie miałam pojęcia ile było pieniędzy w mojej saszetce, nawet tego nie liczyłam. Poszłam do kantoru. Okazało się, że było tam dokładnie tyle ile potrzebne było na budowę sali i zostało jeszcze, by dla każdego mojego dziecka kupić po lodzie. Pan Bóg jest wielki. Jeśli człowiek zda się na Niego, On wszystko załatwi.