Ave Crux!

Siedmioro naszych animatorów przyjęło w tym roku błogosławieństwo. Oczywiście w Crosscienku!

Nie zdejmę krzyża…

My w oazie mamy dwa porządki mówienia o krzyżu. Kiedy bowiem słyszymy frazę „ten to nie nosi krzyża”, natychmiast jawi się oczom naszej wyobraźni niegodziwy, skarlały od nikczemności animator o fałszywym spojrzeniu, który sypia na boku, bo inaczej zgniótłby jedną ze swych twarzy. Mówimy więc o krzyżu, jako o tym znaku, który z racji bycia animatorami nosimy lub nie, na piersi. Innym zaś razem wspominamy o Nim jako o symbolu naszej wiary.

 Ten sam także na wieki

W gruncie rzeczy, krzyż animatorski, choć nieco „fantazyjny”[1], jest tym samym krzyżem, który wisi na naszych ścianach, jest też tak samo obrazem tego Krzyża, który niósł i na którym umarł Jezus. Krzyż, który przyjmujemy na COM-ie[2] niesie i zawiera w sobie rzeczywiście cały przebogaty ładunek znaczeń. Jest symbolem Chrystusa, Jego męki, śmierci i zmartwychwstania. Oznacza Jego miłość po śmierć i potężniejszą niż śmierć – co też zapisano na rewersie, dla przypomnienia. Ale oznacza coś jeszcze. W myśl słów: „Jeżeli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech mnie naśladuje.” nasz animatorski krzyż oznacza właśnie to – nasze trudy i nasze cierpienia.

Saksofon

Nie wziąć swego krzyża i iść za Chrystusem to prawdopodobnie tak, jakby uczyć się grać na saksofonie bez saksofonu. Ileż to razy słyszeliśmy z ambony, że każdy ma swój krzyż. Pytanie Czy animator nosi krzyż? może więc nabrać bardzo głębokiego wyrazu i może nawet być wstępem do rachunku sumienia. W końcu muszą nas dotknąć te słowa: Kto idzie za Mną, a nie bierze swego krzyża, nie jest Mnie godzien. Ksiądz Blachnicki mówi nawet, że znaleźć swój krzyż, to największa łaska, to znaleźć drogę pewną, bezpieczną, spokojną i skuteczną. To znaleźć saksofon i powoli uczyć się wszystkich melodii Ewangelii.

Krzyż animatorski

Są animatorzy, których nikt nie słucha, kiedy mówią. Proszą, by nie szurać krzesłami w jadalni, a wszyscy zdzierają klepki do samej wylewki, jakby nie było tematu. Są tacy, co nie mają w Ruchu swojej „paczki”, jeżdżą sami, póki dają radę. Wiadomo, że samemu trudno. Mamy i takich, którzy za nic w świecie nie potrafią powiedzieć czegoś subtelnie – walą jak z armat, a gdy starają się dobrać delikatniejsze słownictwo, czują się jakby mówili trzynastozgłoskowcem. Niektórzy chcieliby być weselsi, promieniować „pozytywną energią” i porywać do belgijki jak Rafał Maserak, inni zwlec z siebie nareszcie etykietę wesołka i poprowadzić raz poważne, głębokie spotkanie, które uczestników przeniknie do szpiku kości duchem Ewangelii. Jeszcze inni są niezdarni albo cicho mówią, albo nikt ich nie zauważa. Mamy i takich, którzy wypruwają sobie żyły, aby ukoić tęsknotę uczestniczki, a ona i tak wyjeżdża trzeciego dnia oazy. Inni znowu po latach posługi, nie widzą wcale tłumów nawróconych dusz albo nawet widzą, ale i tak mają dość. Trudne grupy, niepoważni współpracownicy, moderatorzy… Co animator, to krzyż.

Papier ścierny

A i nie dla idei polecił nam ojciec Blachnicki dużo się modlić, zwłaszcza Namiotem Spotkania. Każdy, komu udało się odprawiać go przez dłuższy czas wie, że nie zawsze Duch porywa na wyżyny kontemplacji. Nieraz machamy tylko szabelką przeciw rozproszeniom i tak mija cały Namiot. Innym znów razem zamiast błogości i błyskotliwych przemyśleń napotykamy mur nie do przebycia i aż nas szarpie, żeby rzucić to wszystko i żyć jak normalny katolik. I tak nie jeden stwierdził, że widocznie Bóg nie chce by się tyle modlił, po czym porzucił swe gorliwe praktyki przywiezione z wakacji. A rzecz w tym, że czas pozornie bezowocny, pozbawiony doświadczeń Bożej łaski, szary i nieprzyjemny jak papier ścierny jest właśnie krzyżem, który można powitać, złączyć z cierpieniem Chrystusa i ofiarować. On też miał podobne doświadczenia, a ewangeliści zanotowali nawet, że był podczas modlitwy pogrążony w udręce.

Za Kościół

Ksiądz Blachnicki mówi tak[3]: „Choćby przez długie miesiące mój Namiot Spotkania, moja modlitwa była tylko doświadczeniem własnej pustki i niemocy, niezdolności wyjścia z siebie i do spotkania Boga, to jednak trwam, mimo wszystko nie zrezygnuję.” I to jest owocne, bo nie tylko utwierdza mnie w wierności, ale stanowi krzyż, który mogę ofiarować. Chociażby w intencji moich uczestników, którzy na pewno niebawem natkną się na te same gruzy.

Ból buta

A mamy jeszcze krzyże innego gatunku: zawodowe, domowe, szkolne, zdrowotne i personalne. Niektóre bardzo ciężkie. Zdarzają się też nieustannie krzyże przygodne: zakupy, upał, mróz, deszcz, głód, korek, tłok, zły sos, górka, skrzypiące drzwi, bezsenność, chamstwo… Czemu tego nie ofiarować? Błogosławiona Gabriela Bossis podczas odprawiania drogi krzyżowej miała w trzewiku kamyk. Chrystus polecił jej, aby w takim razie łączyła się z Nim i myślała o kamieniach, które w czasie drogi na Golgotę spowodowały Jego upadki. Czy nie można nieść zakupów jak krzyża? Chodzić za zaświadczeniem od rodzinnego jak od Annasza do Kajfasza? A gdy nam Namioty nie wychodzą, jeszcze usilniej się modlić?

Gdzie Rzym, a gdzie Krym?

Podczas jednego ze spotkań, kiedy mówiliśmy o ofiarowywaniu swoich trudów i cierpień Panu Jezusowi, dziewczynka zapytała, czy to tak można, że to przecież nie wypada porównać naszych nieraz drobiazgów do cierpienia Pana Jezusa. Pewnie, że nie, bo nie chodzi o porównywanie, ale o złączenie z tym, co On przeżywał i ofiarowanie Jemu tego skarbu, którym jest cierpienie. Małe, bo małe, ale spokojnie – nie od razu Rzym zbudowano.

Dopełnić

Święty Paweł zza krat rzymskiego więzienia pisze: „Bracia: Teraz raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół”[4]. Jako animatorom powierzono nam grupy, oazy, ludzi – Kościół. Chyba rzadko myślimy o tym, że nasze krzyże i krzyżyki połączone z modlitwą możemy, a nawet powinniśmy ofiarowywać w intencji powierzonych nam uczestników – aby wzrastali na świętą w Panu budowlę.

Genealogiczne Drzewo

Zastanawialiście się kiedyś owocem czyich modlitw i czyjego cierpienia jest nasza wiara? Jezus przecież często polecał, aby modlono się o nawrócenie grzeszników, a święci nie dla idei podejmowali posty i nosili stygmaty. Pewnie nasze babcie są w wielu przypadkach „winne” zmianom naszych bezbożnych zwyczajów. Pokrewieństwo w Kościele jest niewidzialne. Może owocność misji w Ugandzie rozgrywa się w kaplicy klasztoru w Krakowie na Kopernika albo w sali OIOM-u czy onkologii szpitala przy tej samej ulicy? Bóg jeden wie. Może jesteśmy duchowymi dziećmi siostrzyczek zakonnych, oblubienic Chrystusa, które dniem i nocą modlą się i umartwiają za Jego Kościół? Myślę, że kiedyś, podczas powszechnego zmartwychwstania na końcu czasów Pan Jezus nam pokaże, jaka to zapomniana przez świat siostra zakonna wycierpiała nam i wymodliła spowiedź, nawrócenie, wyjście z nałogu… I może wtedy ta siostra bardzo się zdziwi widząc nas wkoło. Pomyśli, że przecież nie miała męża, nigdy nie była w ciąży. Skąd te dzieci? Któż mi zrodził tych oto? A Pan Jezus jej powie: małżonko moja, tyś była jak płodny szczep winny, w zaciszu Mego domu.

Giovanna Jakimowicz


[1] Proszę o łagodny wymiar kary.

[2] Lub podczas innej uroczystości.

[3] Cytat z książeczki Namiot Spotkania (od lat niezmiennie 3,50zł).

[4] Nie znaczy to, że męka Zbawiciela była niedostateczna, że jej czegoś brakowało. Jan Paweł II pisze nawet, że dla naszego zbawienia wystarczyłoby już samo to, że Pan zapłakał nad Jerozolimą. Jest więc nawet więcej niż wystarczająca. Mistyczne Ciało Chrystusa, Jego Kościół, cierpi jednak w swoich członkach tj. w nas i Pan tego, co nas tak wiele kosztuje, nie ignoruje, ale przyjmuje.